sobota, 21 grudnia 2013

Rozdział XXIV

Niniejszy rozdział jest efektem dzisiejszego seansu Strażników Marzeń, którzy, pomimo faktu, że oglądałam film już wiele razy wciąż mnie wzrusza i zachwyca. Mam nadzieję, że relacja Annie - Jack nie jest jakaś zbt rozmiękła. Wybaczcie, przeczytałam ostanio za dużo historii miłosnych. Ciekawa jestem waszych opini, więc śmiało, komentujcie ;) Rozdział dedykuje wszystkim znajomym, którzy czytają bloga i regularnie nudzą o kolejne rozdziały :D  

Oczami Jacka:
Minutę później siedzieliśmy w saniach Northa. Zając, jak zwykle zresztą, protestował. Nie było jednak mowy o jakimkolwiek sprzeciwie. Annie, trupio blada, wpatrywała się w jakiś punkt przed sobą. Kolor jej cery i puste spojrzenie nazbyt boleśnie przypomniały mi, co się z nią działo kilka tygodni temu. Nie mogłem jej ponownie stracić, nie po tym, gdy wreszcie była moja. Moja... To określenie może było nieco egoistyczne, ale nic nie mogłem poradzić. W końcu większość życia spędziłem samotnie, martwiąc się jedynie o siebie, a starych nawyków trudno się pozbyć. Ruszyliśmy, a ja przykląkłem obok dziewczyny, która myślami była najwyraźniej daleko stąd. Pewnie u boku Davida.
- Poradzimy sobie z nim, wiesz o tym, prawda?
Annie uśmiechnęła się smutno.
- Przepraszam - wyszeptała, tak, że tylko ja usłyszałem jej głos. Nie zważając na fakt, że lecieliśmy wysoko, przez pochmurne niebo, wpatrywałem się intensywnie w jej duże błękitne oczy.
- Przepraszasz? - zmarszczyłem z konsternacją brwi. - Niby za co?
- Za wszystko - odpowiedziała, a po chwili dodała. - Gdyby nie ja, to piekło by się nie rozpętało. Mrok odzyskał moc, ponieważ ja byłam zazdrosna. Zazdrosna o ciebie - mówiąc to, spojrzała mi w oczy.
- Och! - wymsknęło mi się. Chyba nie byłem zbyt dobry w okazywaniu uczuć. - To... To też była moja wina.
- Skończmy już ten temat, nie rozdrapujmy ran - mruknęła. Usiadłem powoli obok niej, opierając plecy o tył sani. Wyczułem, że przygląda mi się, więc obróciłem się do niej. Annie uśmiechnęła się smutno. Nagle poczułem jak jej ciepła dłoń dotyka mojej. Pochwyciłem ją i przyciągnąłem, tak, że dzieliły nas jedynie centymetry. Musnęła przelotnie moje usta wargami. Co dziwne, nie wprawiło mnie to w ekscytację jak dotychczas. To nie był romantyczny, ani namiętny pocałunek. Określił bym to raczej jako... Pożegnanie. Annie uniosła wzrok i spojrzała na mnie.
- Kocham cię, wiesz? - wyszeptała tak cicho, że gdybym był odrobinę dalej, nie usłyszałbym. Zazwyczaj, na filmach, które Annie mi pokazywała, gdy bohaterzy wyznają sobie miłość, brzmi to uroczo, ale tak... No wiem, że to głupie, ale według mnie nudno, oklepanie. W jej ustach było to jednak jak zupełnie nowe słowo. Nie były to słodkie słówka, a fakt, najbardziej oczywisty na świecie fakt.
- Wiem - odparłem. Uśmiechnęła się, a potem chwyciła mnie delikatnie za podbródek i przyciągnęła tak, że stykaliśmy się czołami. Przymknęła powieki, ja również. Siedzieliśmy tak i nie wiem, ile czasu minęło zanim North oznajmił, że już się zbliżamy. Niechętnie otworzyłem oczy i wstałem. Otaczały nas łagodne, pokryte śniegiem wzniesienia, nie rozpoznałem niczego charakterystycznego.
- Czyżby tym razem Mrok nie pragnął starcia w spektakularnym miejscu? - zapytałem. Mikołaj potaknął.
- To Szkocja! - wydarł się O'Lantern.
- A ty niby skąd to wiesz? - wtrącił się Zając.
- Otóż, mój drogi Asterze - odparł Jack ze złośliwym uśmieszkiem akcentując jego imię. Mój chłopak, pomyślałem z dumą. - Musisz wiedzieć, że pochodzę ze Szkocji.
- Ty! - warknął w odpowiedzi Strażnik. - Nikt sobie nie wybiera imienia.
- Och, uspokójcie się. Zachowujecie się jak dzieci - przerwała im Ząbek, a chłopcy zamilkli, zmieszani. W tym momencie wylądowaliśmy. Nic nie wskazywało na obecność Mroka. Spojrzałem na Annie. Powróciła do poprzedniego stanu odrętwienia. Gdy wszyscy wysiedliśmy, siódemka Strażników i ona, zaczęliśmy rozglądać się wyczekująco.
- Co do diabła? - burknął zdenerwowany North. - Mapa pokazywała, że...
W tym momencie usłyszeliśmy głośny huk. Nagle, jakieś pięćdziesiąt metrów przed nami zmaterializowała się chmura czarnego pyłu. Zaczęła się szybko rozrastać. Unosiła się nisko nad ziemią, przypominając gęstą ciemną mgłę. I nagle z piachu zaczęły wyłaniać się kształty. Na ich czele stały dwie wysokie postacie - Mrok i Fear. Spojrzałem na stojącego obok mnie Mikołaja - cały się spiął. Fear, a raczej Lazar Orlov był przecież jego potomkiem. Teraz zrozumiałem, że okrucieństwo Czarnego Pana naprawdę nie ma granic. Za plecami dwóch mężczyzn kroczyła Mroczna Armia, dzieci z pustymi czarnymi oczami i białymi niczym kreda twarzami. Zastępy Mroka stanęły, a ich pan się odezwał:
- Wybaczcie, ale herbatki nie będzie!
- Gadaj, gdzie David! - warknęła głośno Annie. Zdziwiła mnie pewność jej głosu, przed chwilą jeszcze nie mogła się pozbierać.
- Och, jak uroczo! - zasyczał Mrok. - Zasmuci cię więc fakt, że go tu nie ma.
Dziewczyna wyglądała na wyraźnie zbitą z tropu.
- Gdzie on jest?!
- Na wakacjach z rodzicami. Nie pamiętasz jak się z tobą żegnali? Jack chyba naprawdę zawrócił ci w głowię - rzekł, uśmiechając się z satysfakcją. Przebiegł mnie dreszcz. To była pułapka. Mrok nie miał Davida, chciał jedynie nas zwabić.
- Co? - wyszeptała Annie, ale po chwili zrozumiała. W jej oczach błysnęła furia. - Mrok! Tchórzu i kłamco!
On najwyraźniej zupełnie nie przejął się tą zniewagą, bo lekceważąco zaczął oglądać swoje paznokcie.
- Jednak to urocze, że poświęciłabyś tak wiele, nawet swoje życie, byle tylko ocalić brata. Och, jak Jack! Naprawdę jesteście do siebie podobni - gdy wspomniał o tym, że ocaliłem siostrę, przeszedł mnie dreszcz. - Dobrze, kończmy tę szopkę. Wcześniej mi uciekliście, ale nie tym razem. Żegnajcie!
W tym momencie dzieci ruszyły do ataku.

Oczami Annie:
Chaos. Wszędzie panował chaos. Udało mi się gdzieś w tłumie wypatrzeć Northa. Z kieszeni kurty wyjął śnieżne kule i teraz, rozbiwszy je, utworzyły się migoczące portale. Zaczęły wychodzić z nich całe gromady yeti. Gdzie indziej zauważyłam olbrzymie kamienne jajo, znak, że Zając również nie próżnował. Nagle poczułam, że ktoś chwyta mnie za ramię. Obróciłam się gwałtownie, ale to była tylko Rosalie. Wskazała brodą na portale Northa.
- Teraz moja kolej - powiedziała. Nagle wokół nas spod śniegu zaczęły wyłaniać się kwiaty i inne rośliny. Pod nimi błyszczały kolorowe kamienie szlachetne i morskie muszle. Otoczyła nas przyroda. Matka Natura zacisnęła dłonie w pięści i wyrzuciła je w górę. Otaczające nas przedmioty zaczęły rosnąć i zmieniać kształty. Już po chwili otaczały mnie zastępy młodych, ślicznych dziewczyn. Wszystkie wyglądały na nastolatki, były smukłe i nosiły proste białe sukienki. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Jedne miały włosy prawie tak jasne jak Jack, inne w kolorze szaty Mroka. To samo tyczyło się skóry. U niektórych dostrzegłam nawet błonę pławną między palcami! We włosach niektórych błyszczały kryształy, inne przyozdobiły się liśćmi, wodorostami, muszlami, piórami, gałązkami lub kwiatami. Nimfy. Od tej różnorodności aż zakręciło mi się w głowie. Rose wskazała palcem na armię małych mrocznych dzieci, a dziewczyny posłusznie ruszyły.
- Wow - byłam pod wrażeniem. Matka Natura uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała w kierunku zastępów wroga. Nagle cała zesztywniała.
- Rose? - spytałam zaniepokojona. Dziewczyna nie odpowiedziała. - Rosalie, co się stało?
Podążyłam za jej wzrokiem i wszystko stało się jasne. Obok Mroka stał chłopak, a raczej jego posąg, wykonany z tego samego mrocznego piasku, co koszmary. Jego spojrzenie było puste, ale wiedziałam kim jest. Tylko jedna osoba mogła wywołać taką reakcję u Natury. To był Johnatan. Nagle chłopak ożył. Kilkoma susami pokonał dzielącą nas odległość i wpadł z impetem na Rosalie. Ta jednak nie zareagowała. Była zdruzgotana.
- Rose! - wrzasnęłam, aby przebudzić ją z tego dziwnego stanu. - On nie jest prawdziwy. To kolejny koszmar wykonany przez twego ojca! Pokaż mu, że jesteś silna, Rose!
Ku mojemu zaskoczeniu, chyba poskutkowało, bo Matka Natura szybko wysunęła się spod piaskowego ciała Johnatana. Ten wstał i ponownie przymierzył się do ataku, ale ona była na to przygotowana. Ruchem dłoni sprawiła, że z ziemi pod nim nagle wyrosło grube pnącze, które oplotło mu nogi. Poradzi sobie. Odwróciłam się, w poszukiwaniu innych Strażników. W oddali dostrzegłam Northa walczącego z Fearem. Nawet z tej odległości widziałam ból na twarzy Strażnika. I nagle zrozumiałam jak Mrok chce zniszczyć Strażników. Ich własnymi słabościami. Matka Natura walczyła z własnym ukochanym, albo raczej jego widmem, Lazar zaatakował Northa. Coś się we mnie zagotowało. Miałam już powyżej uszu Czarnego Pana. Nie pokonam go, wiedziałam o tym, ale przynajmniej dostanie w zęby. Nie miałam żadnej broni, ale zatłukłabym go nawet gołymi pięściami. Sprawcę wszystkich nieszczęść, okrutnika i sadystę. Pewnym krokiem ruszyłam w stronę Mroka. Gdy dzieliło nas dziesięć metrów, spojrzał na mnie i uśmiechnął się. Potem zerknął na coś za mną, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Już miałam się odwrócić, żeby sprawdzić, o co chodzi, gdy poczułam straszliwy ból w piersi. Zerknęłam na dół. Czerwona plama rozlała się po swetrze. Z piersi, w okolicy serca wystawało ostrze czarnego sztyletu Feara.